Pożegnanie Jana Wandasa

Janusza, bo tak do niego mówiliśmy, poznałem w celi 30 w obozie internowanych w Strzebielinku koło Wejherowa. Byłem jednym z pierwszych który „przyjmował” „zasiedlających” naszą celę 13 grudnia 1981 roku, w nocy stanu wojennego. Kolejno dowożono tych, którzy znaleźli się na listach proskrypcyjnych, wcześniej przygotowanych przez esbecję, wywlekanych z domów, złapanych na ulicach, w siedzibach związkowych i w hotelach, gdzie nocowali ci, którzy przyjechali na posiedzenie Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” w Stoczni Gdańskiej. Nierzadko skuci kajdankami, pilnowani jak najwięksi zbrodniarze, wożeni w mroźną noc po drogach na Kaszubach, zasypanych wielkim śniegiem, trafiali wreszcie przed oblicze wszechwładnych esbeków w Strzebielinku. Ci zaś robili dokumentację identyczną, do tej jaką kiedyś sporządzali Niemcy podczas okupacji hitlerowskiej: zdjęcie en face, z lewego i prawego profilu, odciski poszczególnych palców, prawej i lewej dłoni i wreszcie odciski całych dłoni. Pełna i skrupulatna dokumentacja, do tego pozbawianie wszystkiego, co mieliśmy przy sobie, konfiskowanie i zabieranie do magazynu „szkodliwych”, ulotek, nawet modlitewników i różańców, zegarków, długopisów ołówków, notatników, scyzoryków… Po drodze do celi przejście przez gabinet lekarski, gdzie w białych kitlach przyjmowało dwóch panów, z których nie wiadomo było, który był lekarzem…

Do niedzielnego południa 13 grudnia cela była „pełna”. Przekrój całej Solidarności: od stoczniowców, portowców, transportowców, robotników, techników, inżyniera, mecenasa, dziennikarzy, od szeregowych członków związku, przez przewodniczących komisji zakładowych do członka Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, głównie z Trójmiasta, ale i z głębi Polski. Dwanaście cel na pawilonie, bez możliwości jakiekolwiek kontaktu, z zakazem porozumiewania się nawet na spacerze. W pewnym momencie Janusz rozejrzał się i rzucił krótkie zdania: „Będzie nam ciasno”. Faktycznie cela była mała, pięć na dziesięć kroków i szesnastu chłopa, pod ścianą stół, dwa okna za kratami i drzwi obite blachą z judaszem – wziernikiem przez, który nas kontrolowano, w rogu za przepierzeniem tak zwany węzeł sanitarny z umywalką z rdzawą, sączącą się zimną wodą i jednym kiblem. Nad głowami pod sufitem niemożliwy do wyłączenia, głośnik, zwany kołchoźnikiem lub gadzinówką, z którego na przemian z marszami wojskowymi płynęły haniebne komentarze dziennikarzy reżimowych i ponure komunikaty Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, zwaną czarną WRONĄ. Od razu narodziło się też hasło: „WRON-a Orła nie pokona”.

Janusz dał się poznać jako urodzony przywódca, wysoki, z bujną czupryną, z dobrym głosem, rzucający coraz to nowe myśli, niemiłosiernie przy tym kopcący papieros za papierosem, podobnie jak połowa składu celi. Argumentacja, w niekończących się dyskusjach, wyrażała jego głębokie przekonaniem o słuszności poglądów, niekiedy nie słuchający innych, zażarcie polemizujący o drodze Solidarności, z estymą lansujący lewicowe poglądy, a jednocześnie wielki patriota. Zaczęło się już w trzecim dniu internowania, gdy godnie chcieliśmy uczcić 16 grudnia, rocznicę Grudnia`70. Dyskusje były ostre, bo jak w więzieniu dać wyraz naszemu sprzeciwu. Janusz zaproponował wykorzystanie naszego wyjścia na tak zwany spacernik, czyli dziedziniec, gdzie każda z cel miała, ale osobno, regulaminowe kilkadziesiąt minut możliwości oddechu i ruchu na świeżym powietrzu. Chcieliśmy przygotować mini manifestację. Był jednak problem, gdyż na spacerniku otaczały nas patrole zomowców ze specjalnego czterdziestoosobowego plutonu specjalnego Zmotoryzowanych Oddziałów Milicji Obywatelskiej, w pierwszych dniach pilnujący nas z bronią i z psami u nogi. Dodatkowo na dwóch wieżyczkach wysokiego na około 4 metrów betonowego muru, otaczającego parterowe pawilony więzienne, stali strażnicy więzienni, klawisze z bronią gotową do strzału, a wzdłuż muru, za wysoką siatką ogrodzeniową krążyły patrole funkcjonariuszy więziennych. Istna forteca. W tych warunkach uzgodniliśmy, że staniemy pośrodku dziedzińca i odśpiewany hymn narodowy, Bożę coś Polskę i balladę o Janku Wiśniewskim. Mieliśmy trzymać skromne plakaty na dużych kartkach z namalowanymi na nich symboliką trzech krzyży Pomnika Poległych Stoczniowców w Gdańsku, z hasłami symbolicznymi do sytuacji: „Oby nigdy więcej do nas nie strzelano” i „Grudzień `70 – pamiętamy”. Podobnie przygotowywano się w innych celach. Zanosiło się na większą demonstrację. Coś z tych przygotowań dotarło do komendy obozu, która przez kołchoźnik ogłosiła, że wszelkie manifestacje z plakatami są zakazane i na mocy prawa wojennego podlegają surowym karom więzienia. Zabrzmiało to jak czarny humor – siedzieliśmy przecież w więzieniu. Nie chcąc doprowadzić do ostrego spięcia, uznaliśmy, że ograniczymy się do śpiewów. Zapowiadało się bowiem, że główny ubek zarządzający obozem, wyda rozkaz do wkroczenia interwencyjnego specjalnego oddziału bojowego służby więziennej, przeznaczonego do pacyfikowania więźniów, uzbrojonego w „wyposażenie specjalne”, czyli mundur szturmowy, kask z przyłbica, przeźroczystą plastikową tarczę i gumową pałkę odpowiedniej grubości do „oćwiczenia” opornych. W tej sytuacji Janusz zaproponował, aby na spacerniku rozwinąć naszą flagę biało-czerwoną, ale takiej nie mieliśmy. Wówczas zdjął sweter i ściągnął z siebie biały podkoszulek. Nie mając żadnych ostrych narzędzi, rozerwał ją na dwie mniej więcej równe części. Dolną pokolorowaliśmy ogryzkami czerwonej kredki, znalezionej w szafce po więźniach. Po obu stronach naszej flagi przywiązaliśmy sznurki, tak by każdy z naszej szesnastki mógł ją trzymać . Na spacerniku najpierw stanęliśmy w kole, a otwierając je ustawiliśmy się w szeregu, twarzą zwróconą do rzędu pawilonów, z których za zakratowanych okien widać było obserwujących nas kolegów. Minutą ciszy uczciliśmy poległych w Grudniu`70 i odśpiewaliśmy hymn i Boże coś Polskę. Śpiew wzmacniały głosy kolegów z pawilonów. Zaskoczenie było tak duże, że zomowcy i klawisze nie wiedzieli jak zareagować, część dyskretnie usunęła się na bok, inni próbowali sprowokować nas w czasie hymnu, zachowując się nonszalancko i demonstracyjnie paląc tuż przy nas papierosy. Wiedzieliśmy, że byliśmy od nich mocniejsi i oni też to czuli. Dzień później przeżyliśmy ponownie ten dramat, gdy z kołchoźnika podano, że w kopalni „Wujek”, zginęli górnicy w samą rocznicę Grudnia `70 i może w tym czasie, gdy śpiewaliśmy na spacerniku. Dotąd wydawało się nam niemożliwe, żeby władza mogła się posunąć aż do takiego mordu. Przygnębiające i okrutne doświadczenie. Wieczorem cała nasza cela stanęła przy otwartych oknach i zza krat wszystkich cel modliliśmy się za poległych…

Janusz, podobnie jak inni z celi, próbował uzyskać wykładnię przetrzymywania nas w izolacji bez żadnego uzasadniania prawnego. We wspólnym pisemnym oświadczeniu wystąpiliśmy ze skargą od decyzji internowania. Oczywiście nie było żadnej odpowiedzi, a w Warszawie rzecznik rządu Jerzy Urban na konferencji prasowej dla dziennikarzy, także zagranicznych, ogłosił, że przebywamy w ośrodkach wczasowych. Widać było, że nie możemy liczyć na uzasadnienie naszego internowania. Jedyną drogą była głodówka. Janusz też się do niej przyłączył, ale po jakimś czasie odstąpił, podobnie jak niektórzy z kolegów, którzy posłuchali doświadczonego więźnia Karola Modzelewskiego, wskazującego, że naszym obowiązkiem było przetrwać, a nie dać się wciągnąć w grę komuny.

W połowie stycznia 1982 roku weszli do celi klawisze i wyczytali nazwiska kilku kolegów, w tym Janusza. Kazali się ubrać, spakować wszystkie rzeczy, przygotować do zdania książki wypożyczone z więziennej biblioteki i przygotować się do wyjazdu. Kłębiły się różne domysły, niektórzy mieli nadzieję na wyjście. Ledwie wyszli, a kilkanaście kroków dalej usłyszeliśmy zgrzyt klucza w zamku i po chwili trzaśniecie drzwi w innej celi na pawilonie. Następnego dnia widzieliśmy na spacerniku Janusza już w składzie innej celi. Przemieszczanie internowanych było typowym ubeckim zagraniem psychologicznym, mającym nas załamać…

W tej celi Janusz pozostał do końca swego pobytu w Strzebielinku. Wyszedł w lipcu 1982 roku. Próbował wrócić na swoje stanowisko do swego zakładu, bezskutecznie. Szukał pracy, wszędzie pojawiały się jakieś przeszkody, zdecydował się na wyjazd. Zdawał sobie sprawę, że to będzie emigracja w jedną stronę, bez możliwości powrotu. W rok po wyjściu z obozu był już w Norwegii. Uczył się życia od nowa. Najpierw języka, później zawodu, aż wreszcie podjął pracę, która przynosiła jemu satysfakcję. Angażował się w życie społeczne miasteczka Moss-Rygge, w pobliżu Oslo, w którym zamieszkał z żoną i dwójką synów. Stał się tak aktywnym, że w latach osiemdziesiątych był jedynym Polakiem w Norwegii wybranym do miejscowego samorządu. Zaprosił mnie wówczas do siebie. Poleciałem do niego. Wydawał się być zadowolonym, chętnie dzielącym się doświadczeniami wynoszonymi z tamtejszych dyskusji politycznych i działań lokalnych. Uważał, że wiele z tego powinniśmy próbować wdrożyć z Polsce, zwłaszcza opiekę nad ludźmi potrzebującymi pomocy. Śledził na bieżąco wszystko to, co działo się w Polsce. Przewidywał, że komuna upadnie i rodziło się dla niego pytanie, czy mamy kadrę zdolną do podjęcia się zadania kierowania państwem. Te nasze dyskusje powróciły już w latach, gdy władzę przejęła elity Solidarności. Patrzył życzliwie na dokonania, ale wskazywał na słabe punkty, które powodują, że, jego zdaniem, społeczeństwo nie czuło się współuczestnikiem przemian. Później zaczął przyjeżdżać na miesiąc do kraju, odwiedzał znajomych, rodzinę, jeździł do różnych miejscowości, trzymając „rękę na pulsie” dyskusji w Polsce. W ostatnich latach, gdy dopadły go choroby, wracał do kraju, ratując swoje zdrowie. Spotykaliśmy się okazjonalnie w Hotelu Kuracyjnym, jego gdyńskiej kwaterze, gdzie otoczony wspaniała opieką Dany, ukochanej żony, najpierw poruszał się korzystając z jej wsparcia, później woziła go na wózku, dając jemu możliwość bycia tam, gdzie tylko zamarzył. W 2014 roku chciał być na zjeździe strzebielinkowców z całego świata, wówczas się jemu nie udało. Stale jednak powtarzał, że jeszcze chce spotka

kolegów sprzed lat. Interesował się powstałym Stowarzyszeniem Strzebielinkowców, współfinansował sztandar naszej organizacji. Wreszcie w tym roku, bardzo mocno schorowanego, siedzącego na wózku, niezastąpiona Dana, przywiozła go na sierpniowy zjazd byłych internowanych w Strzebielinku. Cieszył się że mógł zobaczyć kolegów. Było to nasze ostatnie spotkanie…

Spoczywaj w spokoju…

Andrzej Drzycimski

W tekście wykorzystałem Dziennik internowanego. Grudzień 1981 – grudzień 1982 (wydania: angielskie – 1984, paryskie – 1987, krajowe – 1989 i 2014), napisany przez „Jana Mura”, pod którym pseudonimem kryliśmy się wspólnie z Adamem Kinaszewskim (zm. 2008), także z celi nr 30, „współmieszkańcem” z Januszem.

 ——————————————————————————————————————————–

Jan Wandas

Jan Kazimierz Wandas (1949-2019)

Z Norwegi dotarła do nas smutna wiadomość: 31 października 2019 roku odszedł Jan Wandas. W Strzebielinku był bardziej znany jako Janusz Wandas. Był członkiem Stowarzyszenia Strzebielinek i współfundatorem sztandaru naszego stowarzyszenia.

Jan Kazimierz Wandas urodził się 6 marca 1948. Był przewodniczącym Komisji Zakładowej NZZZ „Solidarność” w Zakładzie Transportowo-Spedycyjnym „Transocean” w Gdyni. Był rówież przewodniczącym Komitetu Więzionych za Przekonania w Transoceanie. Internowany w Strzebielinku 13 grudnia 1981 roku. Zwolniony z obozu internowania 12 lipca 1982 roku. Po wyjściu ze Strzebielinka pozostawał bez pracy. 15 lipca 1983 roku wyemigrował do Norwegii wraz z żoną i dwójką synów. Zamieszkał w miejscowości Moss-Rygge w pobliżu Oslo i tam podjął pracę zawodową. Zmarł po długiej i ciężkiej chorobie.

Ceremonia pożegnalna odbędzie się w piątek 15 listopada w Rygge, gdzie jego prochy spoczną na miejscowym cmentarzu.

Stowarzyszenie Strzebielinek