Z drugiej strony Pseudonim Laufer, strażnik więzienny

Pamiętam doskonale, że 13 grudnia miałem nocną służbę na bramie. Nie byliśmy w ogóle przygotowani do tego, co ma się wydarzyć. Nikt nam niczego wcześniej nie mówił. Około godziny 23.00 (12 grudnia 1981r.) przyjechał – nie znany mi wcześniej – oficer SB, kpt. Maciuk. Wylegitymował się i zażądał, aby wpuścić go do gabinetu komendanta, majora Kaczmarka. Byłem zaskoczony, zadzwoniłem do komendanta z pytaniem, co robić. Ten wydawał się być równie zdziwiony jak ja. Polecił wpuścić go do swojego gabinetu.

Pojawiały się pierwsze samochody. Przyjmowałem ludzi w tę noc. Skazanych do samochodów, internowanych do cel. Masa ludzi. Panika. Przywozili internowanych i wywozili więźniów (do aresztu w Wejherowie i Gdańsku), aby opróżnić cele dla nowych przybyszy. Nikt nam nie powiedział, co to znaczy „internowany”, jak się do tych osób odnosić. Nad ranem zaczęli przywozić kobiety. Bały się. Nie mieliśmy funkcjonariuszek, które mogłyby się nimi zająć (np. zrewidować), musieliśmy wezwać je z Zakładu Karnego w Wejherowie.

Dopiero rano – z telewizji – dowiedziałem się, że generał ogłosił stan wojenny. Zostaliśmy skoszarowani. Przez najbliższe trzy miesiące nie opuszczaliśmy ośrodka, mimo że mieszkaliśmy tuż za murem.

14 grudnia przyjechał pluton ZOMO, którego zadaniem było pilnowanie obiektu. To tylko wzmogło panikę i lęk. Zastrzegliśmy sobie, że ZOMO działał na zewnątrz, a my w pawilonach. Byliśmy tam gospodarzami.

Nie wiedzieliśmy, jak traktować internowanych, przecież nie byli skazani. Mieliśmy świadomość, że to ludzie bez wyroków. Już na początku mieli prawo do spacerów, chociaż było wtedy bardzo zimno. Po miesiącu zaczęli walczyć o otwarcie cel. Maciuk się nie zgadzał. Wszyscy podeszli pod wewnętrzną bramę i zagrozili, że nie zejdą, dopóki nie dostaną gwarancji, że cele będą otwarte. Wyszło ZOMO, gotowe do konfrontacji. Pamiętam, że sytuację opanował wtedy Jacek Kuroń. Było widać, że on ma doświadczenie w życiu więziennym. Internowani postawili na swoim. Cele zostały otwarte, mogli się swobodnie przemieszczać, początkowo w obrębie pawilonu, a wkrótce kraty między pawilonami też otwarto.

Z czasem robiło się coraz swobodniej. Odwiedzali ich księża, biskupi, otrzymywali paczki. Międzynarodowy Czerwony Krzyż jeszcze zimą przysłał koce. Pamiętam, że mieli taki zwyczaj, że wieczorem tłukli metalowymi miskami w kraty okienne. Huk był niesamowity, ale nikt im w tym nie przeszkadzał. Trzeba jednak pamiętać, że w tej codzienności obozowej aktywny był oficer SB, którego praca polegała na tym, że wytrwale wzywał ludzi, rozmawiał z nimi i namawiał do podpisania „lojalki”.

Później zaczęli ich wypuszczać. Nie wiem z jakiego powodu, ale stoczniowców trzymali chyba najdłużej. W grudniu 1982 roku wypuścili wszystkich. I tu pojawia się pewien paradoks: na miejsce internowanych nie wrócili więźniowie, więc dla nas – strażników – to była życiowa klęska: wkrótce zwolniono nas z pracy.

Strzebielinek, 27 czerwca 2014 roku

Opr. Daria Radecka-Marzec