„Klawisz”, co nie bębnił

W przeddzień Wigilii 1981 roku porucznik więziennictwa Bolesław Rutyński jako jedyny z wejherowskiego zakładu karnego nie zgodził się na pobranie tak zwanego wyposażenia specjalnego, by ewentualnie pacyfikować obóz internowanych w Strzebielinku.

Konsekwencje:

„Odmowa wykonania rozkazu w takiej sytuacji i w warunkach stanu wojennego w pełni uzasadnia konieczność wymierzenia najsurowszej kary dyscyplinarnej. Por. B. Rutyński swoim zachowaniem doprowadził do osłabienia zdolności bojowej grupy interwencyjnej. Jako oficer Służby Więziennej musiał mieć pełną świadomość tego, iż demonstrując negatywny stosunek do zadań naszej służby w tak trudnej dla niej sytuacji, daje negatywny przykład innym funkcjonariuszom. […] Jego dotychczas lekceważący stosunek do obowiązków służbowych, znalazł swój wyraz w wyżej opisanym wydarzeniu.

Tacy funkcjonariusze nie mogą pozostawać w naszych szeregach. Muszą być z nich eliminowani w sposób stanowczy, dla dobra Służby Więziennej.

(Podpisał) Dyrektor Okręgowego Zarządu Zakładów Karnych w Bydgoszczy płk Stefan Mikołajczyk”.

Trzy wyjaśnienia

 1. W ówczesnym żargonie służbowym „wyposażenie specjalne” oznaczało: mundur szturmowy, kask z przyłbicą, przezroczystą plastikową tarczę i gumową pałkę odpowiedniej grubości. Zakładano, że „wyposażone” w taki sposób grono strażników więziennych, przeobrazi się w karną grupę uderzeniową. Inna sprawa, że w Strzebielinku mieli zaatakować tylko bezbronnych więźniów politycznych, głównie inteligentów.

2. Bolesław Rutyński podpadł swoim przełożonym już jesienią 1980 roku, gdy próbował rozeznać możliwości założenia w pomorskim więziennictwie związków zawodowych.

3. Rzekomo „lekceważący i nonszalancki stosunek do obowiązków służbowych” polegał w wypadku porucznika Rutyńskiego na krytyce funkcjonowania więzień jako zakładów pracy. Wyższe władze więziennictwa oficjalnie twierdziły, że przymusowa praca osadzonych umożliwia wspomaganie ich biednych rodzin albo na przykład spłacanie alimentów. Równocześnie jednak domagano się, aby każdy zakład karny zasilał budżet państwa według branych z sufitu i ciągle zawyżanych planów.

Droga do kryminału

 Bolesław Rutyński wychował się w Sopocie, przy samotnej matce. Wkrótce po ukończeniu w 1975 roku studiów prawniczych został zatrudniony w wejherowskim zakładzie karnym. Pracę tę przyjął bez dyskusji, ponieważ na trzecim roku studiów podpisał z więziennictwem umowę stypendialną.

Po roku awansował na stanowisko szefa oddziału ewidencji i zatrudnienia. Oznaczało to między innymi codzienne dysponowanie setkami więźniów, pod kątem ich zatrudnienia.

Wiosną 1980 roku złożył podanie, by przeniesiono go w roli wychowawcy, do Oddziału Zewnętrznego w Strzebielinku (17 km na północny zachód od Wejherowa), czyli do ogrodzonego murem sporego obozu, gdzie w okratowanych pawilonach trzymano około 700 mężczyzn przy tak zwanym dozorze zmniejszonym. Byli to recydywiści o lżejszych wyrokach, w tym wielu „alimenciarzy”. Niemal wszystkich dowożono do pracy przy budowie elektrowni szczytowo-pompowej w Żarnowcu.

Podanie por. Rutyńskiego przez pół roku leżało bez odpowiedzi. Dopiero jesienią 1980 roku, gdy posłyszano o nim jako „związkowcu”, szybko dano przydział do Strzebielinka. Już wcześniej wyzbył się złudzeń, że w ówczesnym systemie więziennym da się kogokolwiek zresocjalizować. Człowiek osadzony przecież wie, że trafił za kratki, bo postąpił niewłaściwie. I nie trzeba go o tym przekonywać. A w odniesieniu do recydywistów żadna argumentacja nie ma sensu, bo oni traktują kryminał jak ośrodek wczasowy.

Grochem o ścianę

 Wychowawca Rutyński widział siebie zatem przede wszystkim w roli powiernika, doradcy, po trosze psychologa. Z urzędu opiniował też wnioski dotyczące tak zwanej segregacji „rasowej” (grupa „R”, czyli recydywa), albowiem więźniowie, w zależności od swego zachowania, mogli podlegać trzem rygorom: zasadniczemu, obostrzonemu lub surowemu. Każdy status w różny sposób dawał (czy też raczej ograniczał) przywileje w zakresie częstotliwości widzeń, otrzymywania paczek, korespondencji itp. Co ciekawe, za jedną z najdotkliwszych kar więziennych w owym czasie uważano jot-ka-eś-wu, czyli jednorazowe krótkie ścięcie włosów.

Więzień kryminalny w Strzebielinku dokładnie wiedział, na jak długo został osadzony i jakie mu przysługują prawa. Natomiast inaczej wyglądała w pierwszych tygodniach stanu wojennego (po 13 grudnia 1981) sytuacja internowanych, których wywlekano z domów i dowożono do miejsc odosobnienia bez odpowiednich postanowień na piśmie.

Więcej szacunku!

 W Strzebielinku opróżniono dla politycznych dwa pawilony, czyli 24 cele po kilkanaście osób. Z chwilą wprowadzenia stanu wojennego, władzę na terenie obozu przejął zakompleksiony gdański esbek. Jak wynikało z jego słów, miał na imię Magister, przedstawiał się bowiem: Magister Maciuk (w rzeczywistości nosił imię Eugeniusz).

Maciuk był złym organizatorem i człowiekiem niezdecydowanym. A ponieważ na początku trafili tam tacy więźniowie, jak: Karol Modzelewski, Janusz Onyszkiewicz, Jan Rulewski, Krzysztof Wyszkowski czy Edmund Zadrożyński, codziennie „kapitan Magister” narzekał na trapiącą go bezsenność. Demonstracje i petycje politycznych traktował jako niedopuszczalne pouczanie (!) wysokiego rangą funkcjonariusza władzy wojennej, czyli siebie.

Ukarać ich!

 Rankiem 13 grudnia 1981 roku służbowy autobus objechał Trójmiasto i zwiózł wszystkich strażników na odprawę do zakładu karnego w Wejherowie, gdzie każdy otrzymał do podpisania świstek o zmilitaryzowaniu się. Oznacza to – głosił świstek – że za niewykonanie rozkazu grożą konsekwencje do kary śmierci włącznie!

Gdy 22 grudnia 1981 roku mężczyźni internowani w Strzebielinku przedstawili komendantowi siedmiopunktową listę postulatów (dotyczącą polepszenia ich bytu), kapitan Maciuk uznał to za prowokację i zagrożenie bezpieczeństwa obozu. Dlatego wystąpił z wnioskiem do wyższej instancji, by przykładnie spałować politycznych za pomocą zmilitaryzowanej służby więziennej.

Porucznik Bolesław Rutyński, sprzeciwiając się rozkazowi pobrania wyposażenia specjalnego, powiedział między innymi: „W moim zakresie obowiązków jest wychowywanie, a nie bicie”. Kilka tygodni później płk Stefan Mikołajczyk, wręczając obwinionemu, krnąbrnemu porucznikowi decyzję o wydaleniu ze służby, burknął: „I tak macie szczęście, bo przecież można by was…”.

Para w gwizdek

 Ostatecznie nie doszło do rozpędzenia zbuntowanych więźniów, ponieważ… nie było żadnego buntu (istniał jedynie w chorej wyobraźni kpt. Maciuka). Kiedy rozjuszona grupa interwencyjna przyjechała do Strzebielinka, okazało się, że władze już zmiękły. Widocznym znakiem częściowego pójścia na ugodę było przywiezienie kapelana wojskowego ks. ppłk. Tadeusza Błońskiego, czyli spełnienie postulatu, w którym internowani domagali się stałej opieki duszpasterskiej. Osiem dni później porucznik Rutyński otrzymał od naczelnika więzienia w Wejherowie, mjra Franciszka Kaczmarka, surową naganę, oznaczającą w konsekwencji dwa lata bez awansów i nagród. Karę tę jednak uchylił i zaostrzył wspomniany płk Stefan Mikołajczyk, jako „niewspółmierną do popełnionego przewinienia”.

– I dobrze się stało – mówi z uśmiechem Bolesław Rutyński, kierownik Działu Podatku Dochodowego w wejherowskim Urzędzie Skarbowym. „Klawisz”, który ślepo nie słucha przełożonych, nie nadaje się do pracy w kryminale. Co prawda, ludowe przysłowie uczy: „Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one”, lecz mnie bardziej przekonuje cytat z wiersza Zbigniewa Herberta: „Idź wyprostowany wśród tych, co na kolanach…”

Zbigniew Gach

2001