Tomasz Cofta – Sikory za kratami

Większość ludzi, z którymi siedziałem, byli to twórcy „rzeczy dużych, ciężkich i skomplikowanych”, jak na przykład statki pełnomorskie albo przekładnie napędu do wozów bojowych. Moja, na razie dopiero co wyuczona, profesja była dużo lżejszego kalibru, bo byłem jedynym na cały „ośrodek” ornitologiem i to zaraz po studiach. By nie tracić zawodowej wprawy, a może bardziej jednak dla płochej rozrywki, postanowiłem sprawdzić, czy uda mi się zwabić i schwytać sikorę, spośród kilku tych, które latały za oknem. Te ptaki, odważne, przedsiębiorcze i wścibskie łatwo skusić kawałkiem tłuszczu. Takim jak to, co w składzie więziennego obiadu określano mianem „porcja”. Był to trochę obgotowany kawałek słoniny, a może boczku, tylko wyjątkowo bezmięsnego.

 

Zrobiłem cylindryczną klatkę z rozpiętego na drucianej konstrukcji rękawa z plastikowej kolorowej siatki, takiego w jaki pakuje się owoce lub warzywa. Była ona od dołu związana, a od góry otwarta, przykrywana ruchomym wieczkiem. Taką konstrukcję powiesiłem na kracie za oknem. Wieczko, na razie otwarte, odciągnięte było sznurkiem. Wewnątrz tej klatki umocowałem ową „porcję”, którą sikory odnalazły bardzo szybko i zjadały ją chyba dużo chętniej, niż zrobiłbym to ja. Gdy ptaki swobodnie wchodząc i wychodząc z pułapki przyzwyczajały się do niej, sporządziłem z takiej samej siatki drugą, okrągłą, sporą klatkę z dnem z tektury i powiesiliśmy ją pod sufitem celi.

 

Gdy kolejna sikorka posilała się słoniną, zwolniłem sznurek przeciągnięty przez górny lufcik, wieczko opadło, a ptak nie zdążył uciec. Wystarczyło otworzyć okno, wsunąć rękę do pułapki i chwycić sikorę. Eksperyment się udał – okazało się, że można być ornitologiem w warunkach izolacji.

 

Teraz przyszedł czas na coś, co można nazwać „wydarzeniem w sferze społecznej”. W więzieniu każda błahostka, która przerywa monotonię i rozprasza nudną bezczynność, może stać się wydarzeniem dnia. Nie pamiętam daty, ale było to w czasie, gdy cele już były otwarte. Dlatego zaglądali do dwunastki koledzy z innych cel, by popatrzeć na sikorkę z bliska. Po kilku minutach udało mi się w taki sam sposób schwytać drugiego ptaka, więc widowisko w klatce zwisającej pod sufitem było jeszcze ciekawsze. Gdy ja w zeszycie szkicowałem sikory „z natury”, odwiedzało nas coraz więcej osób. Przyszedł też Pan Oddziałowy, popatrzył na ptaszki i zmartwiony zapytał — Ale je wypuścicie? Nie mieliśmy zamiaru zbyt długo uprzykrzać życia sikorom, jednak przyszło nam do głowy spytać Pana Oddziałowego — A nas pan wypuści? Zmieszał się biedak, bo my byliśmy w dużo lepszej niż on sytuacji, mogliśmy naszych pierzastych więźniów uwolnić w każdej chwili, a on nas nie. Ale nim ptaki odzyskały wolność minęło jeszcze trochę czasu, w którym odwiedzili nas kolejno Pan Szef Zmiany i Pan Komendant, którzy okazali się być ludźmi o miękkim sercu, bardzo zatroskanymi o swobodę sikorek. Usłyszeli od nas to samo pytanie. Tego dnia nikogo nie zwolniono do domu. A sikory jeszcze przed obiadem wyfrunęły przez okno…

 

T. COFTA Sikora bogatka - szkic z natury 22